Kochany los znów rzucił nas daleko stąd na podziwianie bezsprzecznie
cudownego świata. Krótki komunikat: wyjazd ze szkolnym chórem (istotne
sprostowanie: już we wrześniu wymieniłyśmy buraczkowe sukienki na
"młodzieżowe" czarne suknie, czyli... nie jesteśmy dziećmi, bo należymy
do chóru młodzieżowego! tak tak, to jest istotne). Nie wiedząc co nas czeka, zapakowałyśmy kilo batonów musli i wsiadłyśmy do autokaru kierunek: Leiden, Holandia.
Zauważyliście, że do w każdego miejsca jeździmy z określoną
myślą na jego temat? Jeśli lecisz do Paryża to połowa znajomych poprosi o
pocztówkę z Wieżą Eiffla, a druga połowa o francuskiego Vogue'a w Londynie kupisz sobie modne ciuchy i kawę ze
Starbucksa w okazyjnej cenie, z Sycylii wrócisz z listą adresów mailowych Włochów, którzy pozdrawiają co chwilę: ciao Bella, w Grecji jest chyba kryzys, Bułgarzy są
zboczeni, w Nowym Jorku przespacerujesz się po Time Square, a w San Francisco wypijesz wódkę
tam, gdzie bawili się bitnicy. Ale Holandia…? Co prócz coffee shopów w Amsterdamie
i legalizacji małżeństw homoseksualnych? Ktoś nieśmiało wspomni o tulipanach, co nie
poprawia za bardzo sytuacji…
Podczas podróży, co chwila, jak przystało na prawdziwe turystki, wyglądałyśmy przez okno wydając przy tym z siebie kolejne ochy i achy, "jak to, ciągle Polska? jedziemy już 4 godziny!". Aż w końcu nagle, niespodziewanie (po 15 godzinach jazdy, zjedzeniu mnóstwa jedzenia, kilku próbach śpiewania i zdecydowanie zbyt krótkim śnie) tuż obok naszego ekskluzywnego wielkiego pojazdu przejechał pierwszy biznesmen na rowerze. Za nim jak na zawołanie pojawiło się mnóstwo innych karykaturalnych rowerzystów. Nasze wygodne fotele momentalnie straciły na wartości. Potrzeba szybkiego przystosowania się do zwyczajów holenderskiego społeczeństwa nakazywała natychmiastowego przerzucenia się na inny środek transportu. Widocznie ta sama myśl zaświtała w głowie kierowcy, bo po chwili już wychodziliśmy na ląd. Grupa brudnych, zmęczonych chórzystów wylała się ze śmierdzącego autokaru na elegancki chodnik Leidy. Groteskowy widok.
Zanim poznałyśmy Lejdę, nie wierzyłyśmy w istnienie
magicznych miasteczek z tymi wszystkimi magicznymi ludźmi, vintage
shopami i brukowanymi uliczkami. Przepraszamy Holandię za nasze wątpliwości! Okazało się, że to
urzeczywistnienie wszystkich snów o idealnym miasteczku.
Każda uliczka, każda kawiarenka, każda księgarnia stawała się obiektem
kultu. Wielbiłyśmy każdą cegiełkę, a jakikolwiek rower był chrzczony tym
najpiękniejszym. Łódki, mosty, kanały, czyli codzienne widoki
tutejszego mieszkańca wpędzały nas w swego rodzaju melancholię. Dopadł
nas typowy stan zakochania. Co chwilę wymieniałyśmy porozumiewawcze
spojrzenia dodatkowo akcentowane stłumionymi piskami. Każde okno
zasługiwało na zdjęcie, dlatego hasałyśmy w tą i wewte jak głupie,
żeby żadne nam przypadkiem nie umknęło. Tak, przez te parę dni
oddawałyśmy najwyższą cześć Leiden, królowej naszych marzeń.
|
Nie mieszkałyśmy w kilku-gwiazdkowym hotelu. Ani w nadmorskim pensjonacie z meblami z Ikei i małymi dżemikami na śniadanie. Ani w bunkrze przeciwatomowym (Szwajcaria, 2012!). Pierwszego dnia cały skład chóru podzielił się na małe grupki i rozjechaliśmy się po całym mieście. My podjechałyśmy pod domek szeregowy wraz z naszym nowym "tatą" Johą. Bo tak, mieszkaliśmy u holenderskich rodzin. Kiedy pani domu wita cię z lampką wina, jakimś zielskiem w ręku i bardzo emocjonalnie pyta (to eufenizm, pani domu krzyczała :) ) jak było w Amsterdamie, kiedy Joha przy śniadaniu nie mówi nic, czasem rozlewa kawę ze stresu, czasem pokazuje nam patyczaki i odważa się na uśmiech lub (uwaga!) żart, kiedy córka wraca z Londynu i robi dla nas gorące rogaliki, kiedy syn również nie mówi nic, ale pyka całe dnie w gry na konsoli lub daje niespodziewane koncerty podczas śniadań, wtedy... Wtedy po prostu nie może być nudno. :) A strych z tysiącem książek chyba nie mógł być dla nas lepszym lokum.
|
|
|
Rowery i mężczyźni to w Holandii najwyższa klasa. A mężczyzna na rowerze to, ach, to już w ogóle uroczy widok. Błękitny z koszykiem, beżowy z czerwonym siodełkiem, czarny z wiklinowymi dodatkami, w słoneczniki (!), zatrzęsienie czerwonych, tandemy (jeszcze większy- !). Na rowerze obowiązuje oczywiście określony dress code. Kobiety w rurkach, sztybletach i dłuższych płaszczykach, dzieci w uroczych sukienkach z wielkimi plecakami, mężczyźni w garniturach, z papierosem, z telefonem, z kwiatami w koszyku, z psem w bagażniku. Rowery wszędzie, a na rowerach wszystko.
Swoją drogą te ładne widoki to nie tylko mężczyzn się tyczy. Lejda to chyba jakaś ukryta stolica mody. Ludzie mają po prostu styl, coś tak swobodnego, lekkiego w sobie. Niewymuszona nonszalancja, co oczywiście skutkowało w misternie snutych planach kradzieży ubrań (ktoś widział Blin Ring? :) )
Prócz poznawania holenderskich zwyczajów i wzdychania do długowłosych i tajemniczych mężczyzn, czas nam zajmowało śpiewanie, jak na chór oczywiście przystało. Więc śpiewanie w autokarze, w kościele, na koncercie, na ulicy, na imprezach (repertuar wtedy nieco inny :) ), co wszystko dawało nam dużo radości. W ogóle sam kilkudniowy wyjazd był jak kilka miesięcy, a wspomnienia są tak barwne. Płyniemy przez Amsterdam, gubimy się w Amsterdamie, owacja na stojąco po koncercie, wino na bankiecie, nocna podróż kanałami Lejdy, stajemy z Jagną na łódce i przepływamy przez ciemny tunel, espresso pite na każdym kroku, wspólne śniadania, piwo w pustym klubie, wycieczka rowerowa na plażę. W głowie przesuwają mi się obrazy, słyszę muzykę Amsterdamu i stwierdzam, że wyjazd był niezwykły.
Ktoś mi wytłumaczy dlaczego pięknych kawiarni w Toruniu brak?
(Ostatnim czasem, kiedy gniłam w szkole kolejną godzinę, jedząc jedynie marną zapiekankę na obiad, kanapkę z serem na śniadanie i gdzieś tam kawę, a raczej "kawę" z automatu przeklinałam, że dałabym wszystko za jedną klimatyczną kawiarenkę z przyjaciółmi w miłym miejscu z miłą obsługą. Nie wiem o co chodzi z tym, że w Holandii taka kawiarenka jest na każdym kroku. Więc jak się domyślacie oddawać niczego nie musiałam. Wystarczył spacer po ulicach Amsterdamu. Jeśli nie piekarnia z rogalikami i pysznym espresso to bistro sałatkowe lub mała, domowa pizzeria. Naszym hitem jest miejsce gdzie sprzedają pyszne gofry z truskawkami i nutellą (udajemy, że pojęcie "kalorie" jest nam pojęciem obcym) lub domowa kawiarnia z tysiącem rodzai ciast, ciasteczek z pięknym wnętrzem.)
Uczciwie i świadomie już rozpoczynamy nasze wakacje. Wracamy do domu po czymś co jeszcze chyba dla zwyczaju nazywają lekcjami i płaczemy ze szczęścia. Wzrusza nas upalny wieczór pachnący ogniskiem, rozświetlające pokój poranki. Rozpoczynamy niekończące się rozmowy co chwila zakłócane przez natrętne komary. Planujemy, marzymy, chwytamy chwilę. Kłaniamy się przed słońcem i śpiewamy do księżyca. Tańczymy w rytm lata, a wszystko się do nas uśmiecha.
A jak widać, stara miłość nie rdzewieje, bo już od półgodziny piszę i uśmiecham się do bloga.
Trzymajcie się i do usłyszenia!
J&J